Dołączając do NEWSLETTERA zgadzasz się na wykorzystanie danych w celu informowania o kolejnych promocjach, aktualnościach i kampaniach. Zapoznaj się z polityką prywatności tutaj - Zobacz
„Nasi kochani seniorzy”, to określenie, które z pewnością będzie mogło ubiegać się o zwycięstwo w plebiscycie na najgłupszy zwrot ostatnich ośmiu lat. A dlaczego tak jest? Ano dlatego, że jest takich jak ja, czyli starych, dużo. Tak się jakoś zrobiło, na przekór przeciwnościom losu, zarazom, pandemiom i „białym śmierciom” (cukrowi, soli i służbie zdrowia), że wyż powojenny teraz zgarbioną górką się objawia. Niestety, brak zdolności reprodukcyjnych górki powoduje, że demograficzna sinusoida z tego nijak nie wyjdzie. Więc seniorów się obłaskawia, robiąc z nich idiotów i mówiąc im, że dostają trzynastą, czternastą emeryturę, a jak będzie potrzeba, to dostaną następną. (…) Żeby seniorzy nie oszaleli ze szczęścia od nadmiaru pieniędzy, politycy im sugerują, co mają zrobić z taką kupą kasy. Premier na przykład radził, by pojechać do Medjugorie. Jak dać radę wrócić, nie mówił – to fragment felietonu Andrzeja Zawadzkiego, 73-letniego laureata drugiej edycji konkursu „Brzytwa Pilcha” organizowanego przez Prezydenta Miasta Kielce, Miejską Bibliotekę Publiczną w Kielcach im. Jerzego Pilcha oraz tygodnik POLITYKA. O tym autorze, wbrew obiegowej, niepochlebnej dla dojrzałych panów opinii, jeszcze nie raz usłyszymy.
Z wykształcenia jestem ekonomistą rolnictwa. Niemal całe życie zawodowe pracowałem na uczelniach, ponieważ przekazywanie wiedzy było moim ulubionym zajęciem. Pewnie dlatego, że najpierw sam musiałem tę wiedzę zdobyć, przygotować się, być pewnym tego, co mówię. Zaczynałem w czasach, gdy w Polsce nie było prawdziwej ekonomiki, wszystko było regulowane jakimiś – często nonsensownymi – przepisami, więc mówiłem studentom o tym, jak to powinno być, jak powinno się kalkulować, brać pod uwagę wydajność i ekonomiczne uzasadnienie etc.
Przemiany zapoczątkowane w 1989 roku, jeszcze przed Balcerowiczem, obudziły we mnie nadzieję, że naprawdę może się w Polsce coś zmienić, że w końcu możemy podążać kierunku gospodarki rynkowej. Prawo bankowe uchwalone w tamtym czasie, podobnie jak ustawa o działalności gospodarczej, były na tyle rewolucyjne, że mnie wręcz porwały. Do dziś nikt nie napisał nic lepszego, jeśli chodzi o prawodawstwo gospodarcze w Polsce. Za to zepsuto prawie wszystko. Tutaj przytoczę pewną anegdotę. Zafascynowany nowym prawem bankowym z 1989 roku zacząłem myśleć o pracy w bankowości. Przeczytałem ogłoszenie, że bank spółdzielczy poszukuje kandydata na zastępcę dyrektora. Wystartowałem w konkursie, ale – jak to z konkursami często bywa – przegrałem, bo postępowanie było tylko fasadą – kandydat na zastępcę dyrektora już był znany wcześniej. Komisja konkursowa była jednak tak, użyję mocnego słowa, zachwycona moją prezentacją, że niemal z dnia na dzień zwolniono dyrektora naczelnego, by – już bez konkursu – powierzyć mi tę funkcję. W ten sposób przegrywając konkurs, stałem się przełożonym pani, która ze mną wygrała.
Nowe czasy wymagały całkowitej zmiany powierzonego mi banku. Udało mi się zrealizować wiele nowatorskich pomysłów, jak chociażby rozpocząć uczestnictwo banku w rynku kapitałowym, czy przeforsować umowy leasingowe. Powiem tylko, że bank, którym kierowałem, trafił do pierwszej dziesiątki banków w rankingu „Gazety Bankowej”. Pomysły podchwycili inni bankowcy, co było źródłem mojej wielkiej satysfakcji.
Po kilku latach pojawiło się nowe wyzwanie. Zmiany w zasadach finansowania rolnictwa i zbliżające się członkostwo Polski w UE wymagały stworzenia odpowiedniego instrumentarium do realizacji nowych celów. W roku 1994 powołano do życia Agencję Restrukturyzacji i Modernizacji Rolnictwa, której byłem pierwszym prezesem, i która do dziś działa i jest jedną z największych i najbardziej rozpoznawalnych instytucji w Polsce. Tworzenie nowej instytucji, emocje jakie towarzyszą takiemu działaniu, to było to, co mnie niezwykle motywowało.
Za chwilę jednak pojawiło się nowe zadanie, Bank Gospodarki Żywnościowej był przekształcany w spółkę akcyjną i potrzebne były kadry stricte bankowe. Pomyślałem: co duży bank (wtedy drugi w Polsce), to nie mały, spółdzielczy. Wszedłem w skład pierwszego zarządu BGŻ SA jako wiceprezes. Wprowadzaliśmy na polski rynek tak dziś popularne produkty jak karty płatnicze, polecenie zapłaty, kasy budowlane, informatyczne systemy płatnicze itd. To był zawodowo bardzo ciekawy, ale i trudny czas, gdyż zmagaliśmy się z „bagażem” banków spółdzielczych, których kierownictwa miały bardzo różne, często sprzeczne, poglądy na ich funkcjonowanie. To nie mogło się udać, mimo naszych wielkich starań, co widać po tym, że nie ma już BGŻ, a banki spółdzielcze działają w rywalizujących między sobą strukturach.
Po zaprzestaniu pracy w banku, zająłem się tylko pracą na uczelniach. Wykładałem finanse, rachunkowość, bankowość, operacje bankowe i inne tego typu przedmioty. Napisałem, wspólnie z kolegą, trzy podręczniki z zakresu bankowości; byłem dziekanem wydziału, promotorem około 500 prac licencjackich i magisterskich.
Trudno objąć wyobraźnią ten prawie kwantowy przeskok ze struktur finansowych i bankowych w przestrzeń felietonu.
Pisać chciałem zawsze, bo chciałem komunikować ludziom, co wiem i co czuję. Bardzo też lubię, gdy mam jakąś reakcję zwrotną. Tak jest na przykład w Warszawskim Miesięczniku Seniorów #POKOLENIA, do którego regularnie pisuję, ale nie tylko. Czasem otrzymuję polemiczne uwagi do moich poglądów wyrażanych w tygodnikach. Pisuję pod różnymi pseudonimami i niektórzy już rozpoznają bezbłędnie moje listy wśród kilkunastu innych. To też oznaka spełnienia marzenia z młodości.
Tym marzeniem było pisanie?
Czasem żartuję, że chciałem pisać, bo urodziłem się w bibliotece. Urodziłem się dokładnie w pokoju, w którym mieścił się punkt biblioteczny, a moja mama ten punkt prowadziła.
Zacząłeś spełniać to marzenie będąc już na emeryturze?
Pierwszy mój „tekst” ukazał się w „Świerszczyku”, takim piśmie dla dzieci, gdy miałem ok. 10 lat. To było jedno zdanie komentarza do jakiegoś rysunku, ale satysfakcja, gdy to zdanie zobaczyłem w gazecie, była olbrzymia. Potem, już będąc w szkole średniej, pisałem listy do gazety „Gromada – Rolnik Polski”. Moi koledzy, gazeta była w czytelni, wiedzieli, że „A.Z z pow. pułtuskiego”, to ja, więc taką miałem szkolną ksywę. Zresztą, tego pseudonimu używam do dziś. W tamtym czasie mój polonista mówił: Chłopie, co ty robisz w tym technikum, ty powinieneś pisać! Ten starszy już wtedy pan powiedział publicznie w klasie, że postawił uczniom w swej karierze jedenaście „piątek” z wypracowań, a ja dostałem na przestrzeni lat cztery z nich. Nie tylko ja pamiętam te słowa, na zjeździe koleżeńskim w pięćdziesięciolecie matury, jeden z kolegów przypomniał to wszystkim publicznie. Dziś myślę, że miałem jakąś perwersyjną wręcz obsesję na temat swojego nazwiska umieszczonego w tekście pisanym. Jako wykładowca pozwalałem studentom korzystać na egzaminie pisemnym z podręczników. Jest oczywiste, że był to najczęściej podręcznik z moim nazwiskiem na okładce, i ten widok sprawiał mi wielką przyjemność. To w tym widzę tę perwersję.
Jak dalej potoczyła się Twoja kariera pisarska?
Kiedy przeszedłem na emeryturę, z wyboru, nie z konieczności, zapragnąłem pisać coś zupełnie innego, niż czyniłem to dotąd. Zamiast tekstów poważnych, wręcz obowiązkowo trudnych, chciałem tworzyć rzeczy dla przeciętnego czytelnika. Znalazłem fantastyczny kurs dla piszących seniorów. Mówiłem tam o tym, że trudno mi jest przestawić się na to „inne” pisanie, ale dzięki ćwiczeniom i cennym uwagom prowadzących, jakoś się przełamywałem. Ponieważ moim ulubionym autorem był Hrabal, napisałem na tym kursie „kawałek” w jego stylu. Kiedy odczytałem tekst uczestnikom, rozległy się brawa. To był moment, o którym mogę mówić, że to był właśnie przełom. Uwierzyłem, że mogę napisać coś innego niż tylko o tym, jak zarabiać w banku i właściwie prowadzić sprawy takiego biznesu. Zacząłem szukać miejsca do publikowania tekstów. I wtedy wpadł mi w ręce numer „Pokoleń”. Wysłałem propozycję, została przyjęta, i tak rozpoczęła się moja przygoda z tym pismem. Dziś mam na koncie ponad sto tekstów opublikowanych w tym magazynie. Nie bez znaczenia jest tu również atmosfera, w jakiej tworzone są #POKOLENIA.
Co przyniosła Ci realizacja tego marzenia?
To jest niesamowita frajda. Żeby pisać, trzeba przede wszystkim dużo czytać. Żeby coś napisać, najpierw muszę sam się o tym dowiedzieć, zrobić jakiś research, jak się dziś mówi, ułożyć to w zgrabne zdania, kilka razy przeczytać itd. To wszystko nie pozwala się zestarzeć moim szarym komórkom. I cieszy, niezmiennie od lat, tekst opublikowany w każdym miejscu, bo nie wysyłam do miejsc, których bym się potem wstydził. A ilu fantastycznych ludzi poznałem dzięki pisaniu! Fantastycznych, bo podobnych do mnie z siłą swoich pasji, chęci do działania, z planami i marzeniami. Spotykam także tych piszących. Niektórym z nich nawet pomagam w przezwyciężeniu oporu przed ujawnianiem się, przed publikowaniem, wskazuję możliwości wyjścia z twórczością do ludzi, poczucie satysfakcji z tego faktu. Wiem, że ci, którzy piszą od lat, prawie zawodowo, patrzą na mnie trochę jak na jakiegoś dziwaka, ale też czasem jak na piszącego niższej kategorii. Uwielbiam konkursy pisarskie, bo jestem typem „zadaniowca” – jest temat, trzeba napisać, bo organizatorom też przecież zależy na liczbie przysłanych prac. Róże miałem zdanie na temat bezstronności jury konkursów, bo jak ocenić sytuację, gdy w ogólnopolskim konkursie niemal wszystkie nagrody zgarniają miejscowi? Od czasu zdobycia I miejsca w konkursie na felieton „O Brzytwę Pilcha”, gdzie wybrano moją pracę spośród niemal trzystu, wiem, że są też obiektywne gremia oceniające.
Żałujesz, że nie zająłeś się pisaniem wcześniej?
Nie, bo realizowałem się w pełni w innych obszarach. Jasne, że mogłem pisać wcześniej również inny rodzaj tekstów. Szkoda, że tego nie robiłem. Mogę się jednak pochwalić, że bardzo zachęcałem znajomych dyplomantów do tego, by publikowali teksty na podstawie swoich prac. Nawet pomagałem im w tym, czasem ze współautorstwem, bo dorzucałem coś od siebie. Tematy prac były bardzo różne, więc i spektrum publikacji rozległe. Niektóre z nich pamiętam. Pisaliśmy na przykład o zwyczajach wielkanocnych i języku wilamowskim, czyli używanym na niewielkim obszarze w okolicach Bielska Białej
Masz w planach realizację kolejnych marzeń?
Sprawa z marzeniami nie polega tylko na tym, by je spełnić. Bardziej interesuje mnie permanentne przesuwanie listy marzeń, takie gonienie króliczka, a niekoniecznie złapanie go. Dlatego okolicznościowo wszystkim życzę spełniania marzeń, a nie ich spełnienia. Jasne, że czasem mówię: „spełniło się moje marzenie”, głównie w kontekście zobaczenia czegoś na świecie (bo zwiedzanie to też moja pasja), ale zaraz dodaję „…to teraz jeszcze zostało mi…”. Ja te swoje – mniejsze lub większe – marzenia spełniam sukcesywnie, a lista jest coraz dłuższa. Tak zupełnie serio, na okoliczność takich pytań, jak to, mam odpowiedź: Marzę, by napisać powieść. Taką obyczajową z elementami autobiografii. To, co mnie zniechęca, bo zdecydowanie nie jest w mojej naturze, to czas, jaki trzeba poświęcić na takie przedsięwzięcie – liczony w latach. Felieton piszę, powiedzmy, dwa dni; opowiadanie tydzień, ale to wszystko zupełnie inne kategorie niż powieść. Ale już nad tym pracuję, korzystam z porad ludzi piszących i wydawców. Wiem jednak, że żadne rady nie zastąpią prawdziwego pisania, które nie jest już dziś dla mnie taką udręką, jak było kiedyś. Mój nauczyciel „pisania” mówił, że trzeba mieć ołów w czterech literach, by pisać. Dużo w tym prawdy. Z niedostatecznej ilości tego ołowiu w czasie pracy na uczelniach, nie zrobiłem habilitacji. To tylko jeden z powodów, ale jednak brany pod uwagę w tamtym czasie. Nie chciałem iść na łatwiznę i robić byle czego, by było, a na prawdziwą pracę naukową, w perspektywie co najmniej kilkuletnią, nie wystarczyło mi zapału. Paradoksalnie powiem, że nie żałuję. Może to zabrzmi groteskowo, ale znam wiele rozpraw, które były przeczytane przez tak wąskie grono, że do jego pomieszczenia wystarczyłby przedział kolejowy, tymczasem moje teksty – wiem to z kontaktów – czyta co rusz grono nie do pomieszczenia w całym pociągu.
Czas na spełnianie marzeń jest zawsze?
Nie tylko jest czas, ale istnieje potrzeba podejmowania prób. Ze względów, o których mówiłem. To przede wszystkim powoduje wolniejsze starzenie się, i to niezależnie od tego, jakiej pasji się poświęcimy. Trzeba tylko oddać się temu z całym zaangażowaniem, a przede wszystkim z wiarą w sukces. Istnieje dziś wiele miejsc, o czym piszę np. w „Pokoleniach”, gdzie zachęca się emerytów do chwycenia za pióro lub pędzel, do wyciągnięcia z szuflad utworów, do pokazania ich światu. Wiem, że tworzy się przede wszystkim dla własnej satysfakcji, ale jest ona niewątpliwie większa, gdy ktoś to też zobaczy. To ta perwersja. Jestem pewien, że nie tylko moja.
Nagrodzony felieton Andrzeja Zawadzkiego można przeczytać w Tygodniku POLITYKA z dnia 26.09.2023 r. lub online: https://www.polityka.pl/tygodnikpolityka/kultura/2228846,1,druga-edycja-konkursu-na-najlepszy-felieton-brzytwa-pilcha.read